niedziela, 25 listopada 2018

II. Księżyc cz. 1


II.
Księżyc
Kiedy nad Lachów krajem Słońce wschodzi, mroki
puszczańskie ustępują łąkom dmąc w obłoki
kłębami parującej rosy. Powietrze lśni
miliardem pyłków, każda zmora dawno już śpi.
Smutne wilki po jamach chowają zębiska,
młode trawy i zioła chrzęszczą w sarnich pyskach.
Kiedy zieleń się staje złota, niebo białe,
a ziemia kolorowa jak koszyk pisanek.
Wtedy to w kraju Lachów wesele panuje,
bo znać, że ich królewna na łące pracuje.

Najmniejszego jej ruchu samo Słońce dogląda,
lecz z zagajnika jeszcze ktoś na nią spogląda.
Kim jest ten smagły młodzian, co ma czarne loki,
a przy tym niczym syn Piasta, jest też zimnooki?

Piast Kołodziej miał syna, syn zwał się Siemowit,
miał syna Lestka, co kraj grodami ozdobił.
Syn zaś Lestka Siemomysł potomków wydał trzech,
a najstarszy z nich Czcibór, tak w walce kochał się,
że zrezygnował z grodów i do władzy prawa
całe oddał na rzecz młodszego swego brata.
Odtąd syna młodszego nazywano Księciem,
gdyż wtenczas bezimiennym był jeszcze dziecięciem.

Tymczasem Polonika, złożona przed wiekiem
z rąk Słońca na polanie, jak dar przed człowiekiem,
wyrosła z dziecka w młódkę, a z młódki w kobietę.
Jednocześnie przeżywszy pokoleń sztafetę
gwiezdnym swym ciałem nic nie starzała się z wiekiem.

Taką jaką ją widział Lestko, taką samą
oglądał jego prawnuk – z cienia za polaną.
Znudziły się Księciowi nałożnice-żony
dotychczas poślubione tylko dla wygody,
gdy Polonia, Królewna Lachów ukochana,
zwykle w gronie panien, dziś na łące była sama.

Wraz ze śpiewem słowika, Książę wyszedł z cienia,
idąc śpiewał "Polonia", głodny jej wejrzenia.
Polonika powoli pracę swą przerwała,
na Księcia nie patrząc, odwrócona, wstała –
smukła brzoza, co ściągała Słońca spojrzenie
na żytnie pola Słowian. I poszła przed siebie.

– Stój, dzieweczko – zawołał – nie podobam ci się?
– Pójdźże lepiej, mój Książę, polować na rysie.



c.d.n.

– Pierwsza legenda uzyskała już zasłużoną krytykę, 
która w przyszłości posłuży do modernizacji tekstu. 
Dziękuję za uwagi dotyczące powyższego fragmentu.

piątek, 9 listopada 2018

I. Legenda o Orle Białym


i jego ostatnim podboju

– Białego Orła lata gnębiono; na próżno.
Jam był ostatni z lęgu wykluty, za późno,
aby Słońce zdążyło me pióra osmalić.
Mnie bracia dla rozrywki próbowali zabić.
Po stratusach, nimbusach wciaż mnie przeganiali
i z uciechą chwytali, szarpali, dziobali.
Z ojca i matki orzeł, dla współziomków bażant.
Moje pióra brudziła tak czerwień, amarant,
jak zgniła zieleń, gleba, żółć i czarne trzewia.
Dla przeżycia oddalić się było mi trzeba.

Wyleciałem o świcie nad ziemie nieznane.
W locie przeciąłem nieba, morza niezbadane.
Z ciekawością dna dolin oglądałem. Puszcze
zmierzyłem wzdłuż i wszerz, jak i potoki huczne.
Aż trafiłem do kraju, gdzie wszystko jest inne.
Wszystko, co znałem, dziksze i bardziej zwinne.
Tam rzeki jak zaskrońce kręte, węże grube
jak rzeki. W złotych polach po horyzont lube
dropie, cietrzewie. Niesie je wiatr, co silny
choć miły spływa z gór jak pieszczota w doliny.

W głębokich oczach jezior mogłem się przeglądać.
Łuski ryb pełne słońca. Czego więcej żądać?
Tylko kniei cienistych. Tych lasów gdzie
zwierzem drga każdy strumień, źdźbło, każda z koron drzew.
To był Lachów kraj. Ziemię tę wziąłem w posiadanie,
sprawiedliwe władanie i wieczne kochanie.

Wieść o tym jednak poszła po czubkach drzew do nich –
do orlich braci trzech, do stręczycieli moich.
W wietrzne południe razem przypuścili atak.
Od zachodu, północy i wschodu. Trzy dni
z nimi walczyłem, trzy pióra tracąc. Ohydni
ci zbójcy nie polegli nawet, bo stchórzyli.
Wietrząc łatwe zabójstwo dni nie policzyli,
przez które ja mężniałem, polując na tury
szybując tygodniami ponad mroźne góry.
Pokonawszy trzy czarne orły, walk wygrałem
jeszcze dwieście. W góry najwyższe wzleciałem.
Ziemia stała się mała dla Orła Białego.
Szczyty zdobyte – brak przeciwnika godnego.

Śledziłem dnia pewnego stado pięknych łani.
Wtem oślepił mnie blask. I byłaś to Ty – Pani.
Pytałem "Czym jest siła ta nieokiełznana?".
Znana od dziecka, lecz całkowicie nieznana.
Tymczasem żaden zwierz nawet w twarz jej nie spojrzał,
Bo choć każdy spoglądał, nikt nigdy nie dojrzał –
Ciebie, Słońca. Dlatego stałaś się mym celem.
"Choćbym miał za to płacić swym ostatnim tchnieniem,
chcę być tym pierwszym" – nareszcie miałem pragnienie.

Wzleciałem do gór, chmur, mgieł, mgławic, konstelacji.
Pokonałem chłód, mróz, a w końcu lodu nacisk.
Wieki całe nad gwiezdnym szybowałem morzem,
aż spadłem na pustynię, gdzie wiecznie płonie ogień.
Skrzydła nie niosły dalej... bo mi je spaliłaś!
Ha! śmieszne, że myślałaś, że to mnie powstrzyma.

Oto siedzisz tu sama, pośrodku piachu, skał,
patrząc z ogromnych oczu strzelasz światłem w dal,
z diamentowego tronu, co starł mi pazury.
A tu nagle ja. Ha! Zważaj, bo spadniesz z góry.

Staję przed Tobą nagi, bez szponów ani piór.
Wyczerpany, bezbronny, a jednak jako król.
Oto najżałośniejszy, najsłabszy z drapieżców
wbrew zasadom logiki, zawstydził łupieżców
ziemskich ogrodów, patrząc przed śmiercią w twarz Pani
wszystkich światów zieleńców. Czy teraz mnie spali?
Czy język wysuszy? Czy krew z piaskiem przemieli?
Swą jasnością oślepi? Myśli w wiór zamieni?
Widziałem usta Słońca! Co odrzekną one
na podobną zuchwałość? Co powiesz nim spłonę? –

Królowej diadem upadł z kosmicznym brzękiem w bok.
Gwiazda usta zakryła. Jęknęła cicho: „OH!”

Takie było spotkanie Słońca z Orłem Białym.
Podobnych próżno szukać we wszechświecie całym.
Ona dała mu szpony, dziób i złotą koronę.
On dał jej córkę: piękną i mężną Polonię.


***